Ja chciałam być Panią Prezes. Prezesek jeszcze wtedy nie było. Chciałam być damską wersją mojego Taty, który tak, tak – był Prezesem. Miał władzę, prestiż, nosił garnitury i spotykał się z Ważnymi Ludźmi. Tak to sobie wyobrażałam przez długi czas. Dziwne, że przez wiele lat nie widziałam w mojej Mamie Pani Prezes, w końcu ona także prowadziła swoją firmę, chodziła do pracy bardzo elegancko ubrana (na szyi zawsze korale!) i zdecydowanie nie można było jej odmówić autorytetu.
W moim świecie w tamtym czasie nie było kobiet prezesek, widziałam prezesów w gazetach, w telewizji, słuchałam ich mądrych wypowiedzi w radio. Kiedy do studia Trójki o 8.13 przychodziła jakaś kobieta, to ten głos mnie drażnił. Kobieta mogła być dziennikarką, ale polityczką? Myślę, że to mnie zagrzewało do walki. Motywowało. Chciałam się wedrzeć do tego świata, gdzie prawie w ogóle nie ma kobiet, i pokazać tym wszystkim facetom, że ja też mogę.
Tak na marginesie, to zawsze chciałam dużo podróżować. Najlepiej z malutkim bagażem podręcznym. Jedna walizeczka i do tego elegancka torebka. Chciałam mknąć na szpilkach przez korytarze wielkich lotnisk, nosić trencz od Burberry i załatwiać ważne sprawy przez telefon. Uważaj, o czym marzysz – mówi chińskie przysłowie – bo może się spełnić. Myślałam, że podróżowanie to czysta przyjemność, która polega na eleganckich bankietach i wymianie wizytówek. I tak czasem jest. Są bankiety, są też wspaniałe podróże. Ale zamiast trenczu są dżinsy, trampki i plecak albo wygodna wielka torba. Oraz wielka tęsknota za byciem w domu. Ostatnio podróże służbowe stresują mnie trochę bardziej niż zwykle. Za to wiem na pewno, że w szpilkach podróżują tylko cyborgi.
Wracając do głównego wątku: chciałam być ważna. Zauważona. Doceniona.
I tak sobie myślę, że jestem: ważna, zauważona, doceniona. Mimo wewnętrznych kryzysów, pomimo tego, że nie zawsze wszystko układa się tak, jakbym sobie tego życzyła. Wciąż mało mi sukcesów i wiem, że przede mną bardzo dużo pracy. Ale jestem bogatsza o jedno doświadczenie: nie muszę być prezeską, żeby czuć się ważna. Właściwie to ciśnienie, jakie pamiętam z czasów dorastania, kiedy to widziałam siebie w niezwykle ambitnych rolach, trochę mija. Coraz więcej radości odnajduję w codziennych rzeczach. Na przykład dzisiaj jestem sama w domu, kiedy piszę ten tekst. I to jest dla mnie wielka radość i ogromny relaks.
Wiem też, że pewnych bitew nie wygram od razu. Nie zdecydowałam się na korporacyjną karierę, tak że raczej już na żaden szczebel wyżej nie wskoczę. Domyślam się jednak, jak bardzo frustrujące może być dla kobiet, które się na nią zdecydowały, że jednak mają dość ograniczone pole manewru. Mimo wielu wysiłków nie wszystkie furtki są dla nich otwarte. Pewnych rzeczy nie da się zmienić ot tak, na pstryk, i to jest bardzo frustrujące.
Dlatego od czasu do czasu mój wzrok przyciągają koleżanki ze studiów nie tylko z Polski, ale także te, z którymi dane mi było studiować w Madrycie. I jest wśród nich kobieta, która z naukowczyni zajmującej się skomplikowanymi badaniami w laboratorium nagle przekształciła się w pełną uśmiechu joginkę. Nie mam nic przeciwko jodze, tylko zdziwił mnie przeskok. Jakby kompletnie zmieniła świat, w którym żyje i który ją absorbował. Nie wiem, dlaczego tak się stało, bo trochę głupio mi pytać po latach. Myślę jednak, że będąc ambitną kobietą, gdziekolwiek na świecie można po jakimś czasie poczuć duże znużenie.
Znużenie nieustannym staraniem się, przekonywaniem innych o tym, że ma się kompetencje. Bo z jakiegoś powodu wciąż wierzymy, że kompetencje może mieć joginka, ale już nie naukowczyni. Dowodzeniem swoich racji. Nieustannym dokształcaniem się, które powinno procentować, a jednak jakoś nie do końca robi komukolwiek różnicę. Ćwiczeniem dyscypliny, jak być super we wszystkich dziedzinach. Zaczynając od tego, jak najlepiej wychowywać dziecko, a kończąc na zarządzaniu projektem. To musi męczyć. I męczy. I dlatego w pewnym sensie rozumiem te z nas, które wybierają inną drogę. Rozumiem zmęczenie. Sama je czasem odczuwam i wiem, że jest trudno wytłumaczalne.
Kiedy ja, absolwentka filologia polskiej, wkroczyłam na salony biznesu, doznałam szoku. Zamieniłam przestrzeń wypełnioną kobietami na męską szatnię w garniturach. Owszem, panowie na pewno byli eleganccy, w dużej mierze również sympatyczni i pomocni, ale część kompletnie nie przyjmowała do wiadomości, że to nie męska szatnia, ale mieszane grono i że pewne żarciki nie powinny mieć miejsca. Mój feminizm odżył, bo mimo wszystko na studiach aż tak bardzo się nim nie zajmowałam. Jednak studia zapewniały bezpieczną przestrzeń. Teraz musiałam sobie wypracować nową strategię przetrwania na tych biznesowych spotkaniach, targach i misjach. I wiem, jak męczy nieustające ścieranie się z kimś, dla kogo w większości przypadków jestem ładną buzią, a nie partnerką do rozmowy.
Czasem mnie to wkurza. Ale już tylko czasem. Coraz więcej rzeczy umiem od siebie oddalić. Olać, chociaż to brzydkie słowo. Ignorowanie pewnych siebie bubków to kwestia wprawy, jestem coraz lepsza w tej sztuce. I wiem także, że coraz mniej muszę komuś udowadniać. Spełniam się na innych polach, uczę się nowych rzeczy dla siebie. Jak choćby pływania kraulem, bo zawsze o tym marzyłam. I to jest dla mnie ważne. I jeszcze jedno: daję sobie prawo do tego, aby czasami źle się czuć, być smutna, wątpić w siebie. Pozwalam sobie na czas dla siebie, żeby nie zwariować.
Mój Tata już nie jest Prezesem. Wiele lat temu miał zawał. Przeżył i jest cały czas z nami. To właśnie praca, którą się tak przejmował, odebrała mu zdrowie. Kiedy czuję, że stres jest nie do wytrzymania, to myślę o Tacie. I staram się nauczyć czegoś z tego, co go spotkało. Zabezpieczyć się, zanim stanie mi się coś złego. Ćwiczyć, jeść sałatki, przytulać się do mojego chłopaka, drapać kota za uchem. A czasami spędzam dzień sama w domu. Robię to dla swojego zdrowia, zanim mój organizm wyśle sygnał alarmowy. Czasami, kiedy czuję się bardzo przytłoczona myśleniem tylko o pracy, gdzieś tam w głębi mnie pojawia się ten strach o Tatę, o jego serce i wtedy sobie przypominam, że są w życiu ważniejsze rzeczy. I to mnie uczy, że pewne rzeczy trzeba nauczyć się olewać. Choćby dla zdrowia.
Okładka wpisu to zdjęcie Ilony Celiny Rorzkowska – Witowska dla marki Okulary na Miarę Grzegorz Grzybowski
piątek, 15 wrzesień, 2017 o godzinie 13:51
Może spróbować pokazać choćby ten dokument „The Mask You Live In”? http://ladypasztet.com/5-feministycznych-dokumentow-na-netflix-ktore-musisz-zobaczyc/
środa, 13 wrzesień, 2017 o godzinie 23:36
Męskie szatnie odstręczały mnie odkąd do pierwszej wszedłem na początku podstawówki. Urodziłem się mężczyzną i byłem socjalizowany do męskiej roli, ale dla mnie typowo męski świat zalatuje nieświeżymi skarpetami. W przenośni i dosłownie. Rażą mnie każde spotkania, w których co najmniej 1/3 składu nie stanowią kobiety. Takie zebrania są nudne i mało produktywne. Żyję w coraz większym przeświadczeniu, że mężczyźni nie są w stanie już nic nowego wymyśle, ale prędzej będą się kręcić w kółko zjadając swój własny ogon niż przyznają, że ich czas już się skończył i oddadzą pochodnie innej.
Męski świat jest nudny i mdły a „pewne siebie bubki”, o których wspominasz maskują brak pewności siebie rozmiarem swojego ego i grubością portfela. Tych jest mi już po prostu żal.
piątek, 15 wrzesień, 2017 o godzinie 13:15
Myślę, że to kwestia tego, że patriarchat także wali w facetów pięścią i stąd ich bucowatość. Po prostu muszą mieć „jaja” żeby im nikt nie robił krzywdy, nie śmiał się z nich etc. Dlatego tak łatwo znajdują kogoś, nad kim mogą górować i imponować. Wtedy własne życie wydaje im się bardziej znośne.
piątek, 15 wrzesień, 2017 o godzinie 13:34
Pałna zgoda. Tylko jak przekonać mężczyzn, ze patriarchat im nie służy?
sobota, 09 wrzesień, 2017 o godzinie 11:39
Nie sposób się nie zgodzić z konkluzją. Swoją drogą… „Za to wiem na pewno, że w szpilkach podróżują tylko cyborgi.” Jakie to jest symboliczne – ta kwestia wygodnych (lub nie) butów. O ile trudniejsze jest prowadzenie np. negocjacji, jeśli kobieta prowadząca je odczuwa najzwyczajniejszy w świecie ból fizyczny/niewygodę, podczas gdy oponent nie, bo jego buty są płaskie i wygodne? Co z kobietami, przemierzającymi na szpilkach śliskie posadzki Ważnych Budynków? A jednak w naszej cywilizacji wychowywało się całe pokolenia kobiet do tego, że cokolwiek robią – jak bardzo poważne i odpowiedzialne by to nie było – musi być jednak ten „seksowny akcent”; z jakiegoś powodu przyjęło się przecież, że elementem damskiego dress code’u są te nieszczęsne szpilki.
(Sama oczywiście też nie byłam wyjątkiem – nosiłam buty na obcasach na każdą okazję przez bardzo wiele lat. Po trzydziestce przyszedł bunt oraz cenienie wygody – i teraz wkładam je bardzo rzadko. A jednak wciąż gdzieś głęboko w głowie mam zakodowane, że tak to właśnie powinno wyglądać, na hasło „businesswoman” nasuwa się odruchowy obraz: garsonka i szpilki…)