Porażka, czyli jak z godnością znosić ciosy losu

6


Nie lubię siebie, kiedy popełniam błędy. Smak porażki choćby najdrobniejszej mam długo na języku. Puszczam mimo uszu pocieszenia, mimo iż wiem, że są szczere. Zawsze mam do siebie pretensję, że mogłam inaczej, lepiej, że się dostatecznie nie przygotowałam.

Pamiętam, jakim szokiem był dla mnie fakt, że oblałam pierwsze kolokwium. Nie wiedziałam, że to w ogóle możliwe i że można z tym dalej żyć. Potem oblewałam je jeszcze dwa razy mimo tego, że się uczyłam. Przedmiot był jednak nie do nauczenia, a do zrozumienia i dopiero czwarte podejście było udane. Na kolokwium do Babci Batogowej szłam po spożyciu ziołowych tabletek na uspokojenie. Serce biło mi jak szalone, Profesorka patrzyła na mnie surowo, ale w końcu zrozumiała, że ja mniej więcej kumam w czym rzecz i dała mi zaliczenie. Byłam bardzo szczęśliwa, ale tylko przez chwilę. Zaraz potem zastanawiałam się, czy mogłam to zdać lepiej. Zamiast się cieszyć tym, co mam.

Egzamin na prawo jazdy robiłam kilkanaście razy. Kilka razy testy, kilka razy jazda próbna. Naprawdę fatalnie mi to szło. Zmieniały się miasta, zmieniały się Fiaty Punto oraz instruktorzy, w tym i jednak instruktorka. A mój debilizm manualny uparcie trwał. Za którymś razem w końcu pojechałam bezbłędnie. Zdałam i nie mogłam uwierzyć, że to już. Teraz kocham prowadzić i z chęcią bym się doszkoliła. Po egzaminie cieszyłam się długo, a potem przestałam się cieszyć, bo każda napotkana osoba musiał mi powiedzieć, jak to szybko jej lub jemu udało się zdać. W zderzeniu z ich sukcesami czymże była moja radość? Ale odrobiłam już swoją lekcję w tym temacie i cieszę się moim prawkiem sama. Uważam się również za osobę, która dobrze prowadzi i nie mam ochoty konfrontować tego z opinią innymi ludzi.

Średnio w roku ogarniam sobie kilkanaście wyjazdów. Sama. Szukam hoteli, kupuję bilety i się stresuję za każdym razem tak samo. Tym razem też miało być w porządku. Ale nie było, a moje najczarniejsze sny spełniły się jeden po drugim. Wszystko pomyliłam, wszystko źle zarezerwowałam. Cud, że udało mi się wrócić. Siedząc w taksówce próbowałam ogarnąć ten bałagan. Łzy naprzemiennie kapały na moje dżinsy wraz z jakże polskim zawołaniem „kurwa mać”. Tak się zestresowałam, że jeszcze mi nie puściło. To jednak też była lekcja. I nie chodzi o to, żebym już tego nie robiła, ale że potrzebuję pomocy przy sprawdzeniu czy wszystko naprawdę się zgadza i ze sobą zazębia. Jak zwykle myślałam, że ogarnę to sama i przez długi czas tak było, ale się pomyliłam. Zdałam sobie sprawę z tego, że potrzebuję pomocy a to już jest ważna dla mnie lekcja.

Nie lubię swoich porażek, bo trudno mi się do nich przyznać. Jak prawie każdy boję się śmieszności. Przeraża mnie, że ktoś uzna mnie za osobę niekompetentną. Ale także potrafię się po czasie z tego śmiać. Przyjmuję na klatę fakt, że momentami robię z siebie głupka. Niestety czasami zdarza mi się kogoś zawieść, a zwłaszcza siebie samą. Trzeba dać sobie czas na przetrawienie palącej w żołądku porażki.

Osobiście uważam, że porażki są ważne, chociaż za nimi nie przepadam. Ważne, żeby się z nich czegoś nauczyć. Dostrzec brakujący szczegół. Kiedy czytałam o kobiecych biznesach w „Wysokich Obcasach” to brakowało mi często podsumowania. Nie takiego, że „Trzeba zrobić biznesplan przed rozpoczęciem działalności.” Wolałabym dowiedzieć się, jak ktoś zmierzył się z porażką. Jak ja oswoił i przetrawił. Dlatego zaglądam czasem na fanpage „Magazyn Porażka”, chociaż nie daje mi on ukojenia, bo jego szyderczy ton ma inny cel. Jestem za to ciekawa, jakie będzie Muzeum Porażki w Szwecji. Chciałabym tam pojechać, tym razem sprawdzając wszystko po 100 razy i odwiedzić to muzeum.

Na koniec wyznam, że nieumiejętność cieszenia się z sukcesów dłużej niż około 30 minut to paskudna cecha. Walczę ze sobą za każdym razem kiedy się to u mnie objawia. Żeby sobie ulżyć i pocieszyć się z Wami powiem, że mój brat jest świetny w chwaleniu i powiedział mi dziś, że kij tam z hotelami, bo świetnie zrobiłam wniosek na konkurs organizowany przez Komisję Europejską i dzięki temu znaleźliśmy się w gronie 200 firm, które przeszły do pierwszego etapu. Bronię się jak mogę przed wizją porażki, gdzie jednak nie przechodzimy dalej. Odganiam ją sposobem mojej Mamy: zieloną herbatą, peelingiem, maseczką i serialem. I staram się myśleć, czego przy tej okazji mogę się nauczyć. Wtedy ta kulka nerwów w moich brzuchu trochę się rozluźnia.

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET