Czego nie ma w poradniku sekretarki z 1946

1


Bloguś niepodlewany wysycha. Trza zrzucić z wątróbki smutki i zgryzotki, których właściwie nie ma dużo, a tak w ogóle to wcale. Po prostu uczę się pracy z ludźmi. Z różnymi ludźmi. Z rodzicami małych ludzi. Z rodzicami dużych ludzi. Cóż… obsługa sekretariatu oraz klienta jest dla mnie doświadczeniem nowym, ale wywołującym niezwykłe emocje. Skala tych emocji sytuuje się w okolicach zimnej furii oraz chęci przegryzania gardeł. Niestety, muszę zachować to dla siebie i grzecznie odpowiadać na każde debilne pytanie. By się wprawić znalazłam poradnik sekretarki z rozmówkami amerykańsko-hiszpańskimi z roku 1946.
Cóż mię tak wkurwia? Już tłumaczę. Przyjęty tutaj model opieki nad dzieckiem – dziecko pozostaje dzieckiem przez czas nieograniczony. I tak tłumnie nawiedzają szkołę dumne señoras opowiadające mi wzruszonym głosem o swych 18/19 letnich pociechach, które może by i mogły opanować język nie-hiszpański, ale im się nie chce przychodzić zapisać, więc oto one się zjawiają. Odpowiadam grzecznie, że to fajnie i cacy, ale szczyl musi zrobić test, cobyśmy wiedzieli, do której grupy go upakować. AAAAAAAAAHAAAAAAAA odpowiada zatroskana mamusia. No to przyjdę z nim. Była także cała rodzina, trzy osobowa – matka, ojciec i córka (syn był w domyśle, jak mawiano w podstawówce). Pan był egzemplarzem kultowym. Nadwaga, pot i rozpięta koszula odsłaniająca zabójczą pierś. Zdziwił się, że nie ma w szkole persony A, potem persony B, bo jego syn, mu mówił, że oni tu są. No są, ale czasem wychodzą, no bo córkę chcieli zapisać. Córka, patrzę, dorodna całkiem, wiek około 20 oscylujący. Już nie zaskakują mnie telefony zrozpaczonych ojców, którzy pragną ułożyć plan swoim studiującym córkom. Prawdziwy napad szału prowokują jedynie matki, które przychodzą zapisywać swoje małe dzieci (4,5,6 lat) na angielski („Ach angielski, tak marzę o tym, by mówiła po chińsku!”) i skarżą się na inne szkoły, że tam było nazbyt lajtowo, że chilli out, no ale przecież one (te dzieci) się mogą tyle teraz nauczyć, chłoną jak gąbka (to fakt), a tam śpiewały piosenki i nic się nie uczyły. Ze mnie metodyk raczej żaden, ale nie widzę nic złego w śpiewaniu piosenek w wieku lat 5. Nie kłóci się mi to z umiejętnością czytania czy nauką chińskiego.
Stąd moja nagła miłość do Bachora Mag. Cóż ja poradzę na to, że u mnie w rodzinie dzieci nie były słodkimi istotkami, ale kumatymi osobnikami, które musiały się jakoś dogadywać ze światem? Mój dziadek zwykł powtarzać, że jako dziecko nienawidził całujących/szczypiących ciotek, dlatego należy oszczędzić nam tego obleśno-całuśnego doświadczenia (cierpiał i cierpi na spędach rodzinnych z rodziną od strony babci, z Mazur, oni tam podobno strasznie są całuśni). Fala zachwytu nad pierworodnym spadła na mego brata, zjawiłam się gdy emocje lekko opadły. Na pytania innych rodziców do kogo jesteśmy podobni, dziadek niezmordowanie odpowiadał, że do siebie samych. Zdarzało się nam co prawda z bratem wizytować fabrykę Emalii Olkusz, gdzie babcia prowadziła nas z piętra na piętro, pokazując, jakie ma śliczne wnuki. Straty moralne odbijaliśmy sobie w zoologicznym, gdzie dano nam kiedyś pobawić się z boa dusicielem. Dziecko, dla mnie osobiście, to mała, w większości dość kumata istota, która prędzej czy później da sobie jakoś radę w życiu. Nie można na niej wymuszać spełniania SWOICH własnych ambicji. Stąd hiszpańskie obchodzenie się z dziećmi trochę mnie odrzuca – z jednej strony nie wypuszcza się ich z garści, planuje cały tydzień (tenis-angielski-piłka nożna-chiński-pianino), zapewnia komfortowe warunki życia, aby tylko studiowało i zdawało egzaminy (co hymmmm, powiedzmy sobie szczerze, nie jest takie trudne przy systemowym problemie z edukacją, jakie posiada to królestwo), ale chodzi o to, żeby sam nie musiał niczego robić, bo się roztopi panicz lub panienka. Z drugiej strony około 30 procent dzieciaków w nie kończy ichniejszego gimnazjum, ale śmiem twierdzić, że to są dwie zupełnie inne grupy rodziców i dzieci.
W każdym razie poradnik sekretarki z 1946 nie przewiduje takich okoliczności. Muszę sobie radzić sama. 😉
*
To trochę tłumaczy tutejsze oszołomienie moich rychłym zamążpójściem. Uchodzę za dziwoląga, którego sława wyprzedza. Cóż… tutaj około 30 osobnik dorosły doznaje oświecenia, wyprowadza się z domu, zaczyna prać własne gacie i skarpetki, a czasem nawet odkrywa, że istnieje świat poza własną dziurą oraz Hiszpanią. Czasami nawet wybiera się w podróż, a ci co odważniejsi, wyjechali już na studiach na erasmusa (WOW!). Nie mówię oczywiście, iż każdy człowiek powinien około trzydziestki się hajtać, robić dziecko i kupować mieszkanie – daleko jestem od tego, ale tutaj wyglądam, na jakieś konserwatywne skrzydło polskiej prawicy zesłane na ziemię laickiej/lewackiej Hiszpanii. Ratuje mnie tylko fakt, że ślub będzie cywilny. To łagodzi rozczarowanie moją bezdenną głupotą oraz chęcią zmarnowania sobie życia w wieku 25 lat.

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET