Odpowiedzialność zbiorowa polskiego feminizmu

1


 

„Ale ja, mała Ciri, nie uznaję zbiorowej odpowiedzialności, nie czuję potrzeby ekspiacji z tytułu wydarzenia, które miało miejsce pół wieku przed moim urodzeniem.”

Andrzej Sapkowski, Krew elfów

 

Nie przepadam za komentowaniem wypowiedzi innych osób. Czasem trudno tego uniknąć, ale zazwyczaj mam ochotę na komentarz, który się komuś nie spodoba i wtedy… przyznam, że mi ciężko. Zapewne wiecie, jak to jest być osobą, która deklaruje się jako feministka. Od razu okazuje się, że jesteście specjalistkami od feminizmu, jego historii, wszystkich związanych z nim odnóg oraz pojęć. Po cichu oczekuje się od Was, że będziecie bronić innych feministek lub je atakować, zgadzać się albo całkowicie odrzucać. I spoko. Jeśli tylko wychodzi to od Was, to jest OK, ale ja często nie czuję się na siłach oceniać kogoś innego i jakkolwiek za niego czy nią odpowiadać.

Przejdźmy do przykładów, bo bez nich moja myśl się nie rozwinie. Kongres Kobiet w Warszawie w 2016 r. Na scenę wchodzi polski kowboj KOD-u. Już nie pamiętam, czy było to przed panelem o alimentach, czy po nim, ale wiecie co? Słabo to wyszło. Generalnie nie darzę go sympatią od czasu akcji ze spódnicami, które zapraszają do gwałtu. A jednak został zaproszony przez organizatorki i przybywając, zaznaczył swą obecność. Przykro mi było. Szkoda, że nie został na panel o alimentach, może nawet miałby szansę się wypowiedzieć. Bo póki wszyscy i wszystkie po cichutku milczymy, dyskretnie niepłacenie na własne dzieci omijamy, póty trwa sobie w najlepsze szara strefa i przyzwolenie na alimenciarstwo. Uważam, że to był wizerunkowy błąd. Błędy można albo ignorować, albo się na nich uczyć. Liczę na to, że ten się po prostu drugi raz nie zdarzy.

Nie inaczej ma się rzecz z wypowiedziami Katarzyny Bratkowskiej. Ja co prawda zapewne nie leżę w kręgu jej zainteresowań, jako osoba, której się powiodło, ona zaś pochyla się nad osobami, którym się powiodło mniej. I spoko. Rozumiem i pojmuję, ale widzę też, że nie bardzo trafia z przekazem do swojej grupy docelowej. Bo wcale nie chodzi o to, co mówi, tylko o to, jak. Ma manierę opowiadania o świecie, którą znam z wielu dyskusji na uniwersytecie. Maniera ta jest trudno diagnozowalna dla ludzi z tej samej bańki, ale już bardzo wyczuwalna dla osób spoza niej. I tak oto, jakkolwiek bym się zgadzała z jej wypowiedzią o tym, że instytucja kozła ofiarnego zawsze chroni władzę oraz system, który tę władzę konstytuuje, to niestety nie da się jej słuchać. Po prostu. Tak samo było z jej wypowiedzią o aborcji, bo i z tym się zgadzam, że tylko osoba zainteresowana jej przeprowadzeniem wie, kiedy się powinno to stać, i jeśli wybierze sobie na tę okoliczność datę powszechnie obchodzonego święta, to widocznie stoją za tym jakieś racjonalne przesłanki. Ale wiecie, jak to jest, bo w mediach liczy się show.

Liczy się tylko krew bryzgająca na oko kamery. Żadna spokojna wypowiedź nie jest tam mile widziana. Właśnie po to się zaprasza Ankę Zawadzką, coby przyciągnęła, skupiła na sobie uwagę, i potem już śmiało można liczyć pieniądze za odsłony idące w setki, a potem w tysiące. Kiedy media wybierają sobie taki sposób działania, to nie ma siły, żeby w studio spotkały się dwie osoby, które naprawdę chcą ze sobą porozmawiać. Przecież wiadomo, że nie chcą i że wszyscy liczymy na drakę. Anna Dryjańska wspominała o tym wielokrotnie.

Pisałam już kiedyś o tym, jak zabolała mnie jeszcze inna wypowiedź, a mianowicie to, co Joanna Pachla z bloga Wyrwane z Kontekstu napisała o Natalii Przybysz. Bo uważam, że to niezwykle niesprawiedliwe oceniać czyjeś wybory, jakkolwiek dziwne by dla nas były. I wyobrażam sobie, że można nie chcieć mieć kolejnego dziecka dlatego, że dopiero co się ogarnęło te, które już są. Nie widzę nieodpowiedzialności w uprawianiu seksu przez ludzi, którzy się kochają, bo antykoncepcja czasem zawodzi. Ale jak świat światem przerywa się ciąże i dobrze, że mamy coraz doskonalsze narzędzia i metody, bo sam zabieg jest coraz bardziej bezpieczny dla życia i zdrowia kobiety. A że w państwie, w którym żyjemy, nawet okno życia nie gwarantuje anonimowości i bezpieczeństwa ani dziecku, ani matce, która z niego skorzystała… cóż. Tym lepiej rozumiem decyzję o aborcji za granicą.

I teraz, przechodząc do puenty, chciałabym wyznać, że nie wierzę w odpowiedzialność zbiorową polskiego feminizmu, który z niewyjaśnionych dla mnie powodów, zwykło się uważać za jednomyślną zwartą grupę. Nigdy tak nie było i nigdy nie będzie. Każda z nas mówi za siebie, każda znajduje tych, co słuchają. Być może ja nie potrafię zrozumieć pewnych reakcji oraz wypowiedzi, ale jak widać i słychać, są tacy, którzy je rozumieją i się z nimi zgadzają. Tak, jak na blogu wspomnianej wyżej autorki tekstu o Natalii Przybysz. Dlatego śmiem sobie mówić, że jestem jak Triss Merigold, która także nie uznawała odpowiedzialności zbiorowej. Doprawdy nie jestem w stanie zawsze właściwie skomentować wypowiedzi innej feministki, bo oczywiście zdarzają się wśród nas kobiety, z którymi się nigdy nie dogadam. Ba, każda aktywistka powie Wam to samo: nie jesteśmy jednym środowiskiem, co niestety wyraźnie daje się odczuć np. podczas organizacji czy to Manif, czy to Kongresów. To są światy rozbieżne, które czasem potrafią się spotkać. Ale każdy i każda odpowiada za siebie, za swoje wypowiedzi, za swój wizerunek i za to, co ma do przekazania.

 

 

Korekta: Artur Jachacy

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET