Pasztet kosmetyczny #1

1


Chyba trochę mi głupio pisać o kosmetykach, bo nigdy nie planowałam takiego wpisu na tym blogu. Czuję jednak, że muszę odpocząć i napisać o czymś przyjemnym. Poza tym moje skrępowanie wynika raczej z tego, że nie sądzę, aby moje czytelniczki przychodziły na tego bloga po to, by czytać o kosmetykach. Bynajmniej nie uważam, że to temat błahy, głupi i dziewczyński a więc niewart refleksji. Tak naprawdę spędzamy dużo czasu, dbając o siebie na różne sposoby, i nie ma w tym nic złego. To jest raczej samo dobro. Po prostu wiem, że jest mnóstwo innych blogów, które zajmują się tymi sprawami w sposób bardziej profesjonalny lub też podzielony na kategorie kosmetyków naturalnych, wegańskich… może znajdzie się i miejsce dla pielęgnacji spod znaku Pasztetu.

Cały ten temat pojawił się w mojej głowie przy zupełnie innej okazji. Otóż pewnego dnia zapragnęłam zakupić kamizelkę z przyczyn dość prozaicznych: w pracy było mi zimno w plecy. Kiedy wybrałam się na zakupy, uświadomiłam sobie, że cienka puchowa kamizelka kojarzy mi się bardzo mocno z moją Mamą. To jest takie „jej”, właściwe całej jej istocie. Pomyślałam: „A więc to już! Staję się podobna do mojej Mamy!”. I bardzo mnie to rozczuliło, trochę rozbawiło ze względu na to, że kiedyś bardzo kontestowałam wybory moich rodzicieli. I nagle klops! Historia zatacza koło. Tropię więc w sobie takie drobne rzeczy, które są właściwe moje Mamie, i uważnie je obserwuję. Tak oto odkryłam, że chociaż przywykłam uważać się za istotę bardzo lubiącą nowości, która cały czas coś zmienia i szuka nowych rozwiązań, to wcale tak nie jest. Zawsze mnie wprawiało w duże zdumienie, że moja Mama szuka tych samych kosmetyków. I tak do wybierania się na wspólne zakupy zawsze należy tradycyjne narzekanie na marki kosmetyczne, że nie robią dokładnie tego samego lakieru, nie ma już tego odcienia pomadki, a w ogóle zgrozą jest to, że zniknęły jej ulubione kremy. Numer z buteleczki lakieru firmy Astor Mama mogła wyrecytować z pamięci. Pozostałe kosmetyki, a raczej puste opakowania po nich, ma zawsze w odwodzie gdzieś w torebce, gdyby trzeba było pokazać, o co dokładnie chodzi. Kiedy kupowałam ostatnio swój ulubiony krem, to także wyciągnęłam z torebki już pustą tubkę… Jak mówiła koleżanka: gena nie wydłubiesz.

I nie wydłubałam. Oto przegląd mojego codziennego kosmetycznego nudziarstwa. Zapewne Agnieszka Freus by zemdlała, widząc moje codzienne rytuały, bo nie tego dziewczyny nauczają na warsztatach, ale ja po prostu nie umiem inaczej. Za to na wielkie wyjścia postępuję zgodnie z jej wskazówkami i mam nadzieję, że w końcu uda mi się zapisać na „Makijaż francuski”. Ale do rzeczy…

 

  1. Krem Clinique moisture surge CC cream (light medium).

 

Uwielbiam typa! Odkąd się poznaliśmy pół roku temu, z wielką niechęcią nakładam tradycyjny podkład na twarz. Super się wchłania, od razu wtapia się w skórę i nie przykrywa piegów. Bardzo wydajny, w tubce, którą można zabrać bez problemu do bagażu podręcznego. Ma niedrażniący zapach i przede wszystkim nie zapycha skóry, dzięki czemu już od dawna nie wyskoczył mi żaden pryszcz. Oczywiście to raczej krem na wiosnę, lato i jesień, a zimą przydałoby się więcej tapety na twarzy, zwłaszcza kiedy ma się skórę suchą. Póki co nie wróciłam do używania podkładu zamiast kremu CC (co to w ogóle znaczy to CC?!), ale wiem, że wkrótce mnie to czeka… W każdym razie polecam tego allegrowicza.

 

  1. Na krem idzie puder, czyli MAC blot powder.

Po latach poszukiwań odnalazłam puder, który jest w puderniczce, nie rozsypuje się przy pierwszym upadku i jeszcze dobrze matuje. Tak że gratulacje, MAC, spełniłeś moje sny! Testowałam różne opcje, ale zawsze coś było nie tak. Teraz jednak mam zawsze przy sobie tajnego agenta w torebce, dzięki czemu nie świecę się jak figura woskowa (Nat, czy one się świecą?).

 

  1. Potem czas na róż, a róż jest z SEPHORA i nazywa się Shame on you! nr 01.

 

Nie kumałam różu, dopóki nie okazało się, że sprawia, iż człowiek nie wygląda na Białego Wędrowca. Pomaga prawie na wszystko, o ile jest w kamieniu. Obsługa czegokolwiek w kremie jest powyżej moich kompetencji makijażowych. Tak że zostaję przy tym koleżce, bo sprawia, że nie wyglądam na martfą.

 

  1. Oto cień, cień na powiece mej, a imię jego Clinique All About Shadow Pallete.

 

Jestem fanką cieni tej firmy, odkąd kiedyś w gratisie dostałam próbkę. Kochałam je, jak ja je kochałam! A potem już nigdy nie znalazłam tej magicznej kombinacji czterech cieni na każdą okazję. Za to mam nową paletkę, w sumie to wyczajoną przy okazji jakiegoś wyjazdu w promocji w strefie wolnocłowej. Cienie w palecie to błyszczące srebro, czerń, fiolet, ciemny fiolet, rozjaśniacz lekko różowy, róż, brąz i bordo. Brzmi to dość fatalnie, ale da się tym wyczarować cuda. Ja zazwyczaj łączę ze sobą wszystkie obok rozjaśniacza i wychodzi całkiem dobrze, a przy większych imprezach sięgam po skrajne ciemne kolory. Stosuję umiarkowanie, bo oko pt. rybia łuska już dawno wyszło z mody. Że zacytuję znane blogerki: mniej znaczy mniejsze!

 

  1. Na koniec, tuszę, będzie tusz. Curling Pump Up Mascara od Lovely!

Taka przyjemność za około 10 PLN to przyjemność najlepsza ze wszystkich. Tusz podarowała mi po sesji biznesowej dla naszej firmy Agnieszka z www.wizaż-online.pl, bo kupiła go specjalnie na tę okazję. To było rok temu, a ja od tego czasu nie zdradziłam go ani razu! Co dwa miesiące nowy ląduje w mojej kosmetyczce, bo jest najlepszy. Sprawdza się przy codziennym makijażu, bo daje delikatny efekt, ale też można nim zrobić niezłe firanki, jak się człowiek bardziej przyłoży przed imprezą. Polski produkt z Wibo naprawdę śmiało może konkurować z Chanel czy innym Diorem, bo nie zlepia rzęs i przy nakładaniu go dobrze się operuje szczoteczką. To na pewno jest hit na www.wizaż.pl!

To jest mój codzienny makijaż, który w wersji mini ogranicza się tylko do kremu i tuszu do rzęs, a często zdarza się, że w ogóle go nie ma. Chodzę czasami bez makijażu do pracy i przychodzi mi to bez trudu. A czasem mam fazę na poranne pudrowanie, bawienie się cieniami i pomadkami, ale zazwyczaj te ostatnie zjadam. Podobno przez całe życie statystyczna kobieta zjada 5 kg szminki, tak że tego. Warto to przemyśleć. W takim zestawieniu powinny się pojawić perfumy, ale tutaj jest pewien problem. Otóż nie mam, póki co, swojego zapachu. Moja Mama oczywiście ma i wszystkie jej rzeczy pachną tym jednym i niepowtarzalnym zapachem, który powstaje z połączenia czyjejś skóry i perfum. Ja jeszcze obczajam, co to będzie, bo na razie jakoś nie mogę się przywiązać. Ale to może być temat na kompletnie inny wpis. Przyznam się Wam szczerze, że dawno mi się niczego tak gładko nie pisało, tak że widocznie czuję jakiś kosmetyczny flow… To chyba nie będzie jednorazowy wyskok!

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET