Turysta w izolatce

1


Mam w życiu fuksa. Mówiłam Wam już o tym? Pewnie ze sto razy.

Mam w życiu fuksa, bo czasami przydarzały mi się rzeczy absolutnie nieprawdopodobne. Cały czas liczę na to, że ta tendencja się nie zmieni, chociaż efekty mogą być różne.

Teraz mam fuksa, bo jestem na tzw. urlopie, cokolwiek to znaczy. W każdym razie są wakacje, super ludzie, klimat greckiej wyspy skolonizowanej przez wspinaczy i miejscowe białe wino. Są również gry i zabawy towarzyskie, w tym oglądanie filmów. Wczoraj padło na „Raj: Miłość” Ulricha Seidla.

Dziwne to było uczucie. Pomijam tutaj fabułę filmu, ale coś co rzuciło mi się w oczy i to kadry, które pamiętam. Nie pamiętam już, który to był dokładnie rok, ale pewnie 1997?, byłam z rodzicami i z jeszcze dwoma rodzinami w Afryce. W Zimbabwe. Trochę inaczej wyglądał ten kraj niż teraz zapewne, bo zapaść gospodarcza była jeszcze przed nim. Wtedy to było turystyczne eldorado. Bezpiecznie i swojsko. Po angielsku i z atrakcjami.

W „Raju…” jest taka scena, kiedy główna bohaterka jedzie z lotniska do hotelu. W busiku jest oczywiście kilka informacji na temat tego, co i jak oraz kilka miejscowych zwrotów, coby turystę oswoić z tymi, którzy zamieszkują kraj, który on zwiedza. Potem za szlabanem jest już hotel, gdzie czeka tańcząco-śpiewający chórek, który wita przybyłych gości. To są moje wspomnienia z Zimbabwe. Hotele, w których hotelowi boye śpiewali piosenki turystom do obiadu, na powitanie lub na pożegnanie. Wielki hotel, gdzie wszystko ma wyglądać pięknie i dziko zarazem, za ogrodzeniem przechadzają się słonie, w końcu zbudowano im wodopój właśnie w takim miejscu, coby turysta mógł sobie pooglądać. Było i safari. Był rejs statkiem, gdzie sprytnie przewodnik zajął górny pokład tej statko-barki, cobyśmy mieli przewiew. Ci na dole oczywiście nie mieli. Wszystko to gwałtownie wróciło i zrobiło się jakieś takie żenujące. Odtworzone klisze. A jednak byłam tam, widziałam wodospady Wiktorii, widziałam lwa (z oddali) i słonia. Co więcej, z żenujących szczegółów – byliśmy nawet w takiej wiosce przy drodze, gdzie normalnie jak w zoo, można było sobie zobaczyć: „jak Ci ludzie żyją”. Wtedy tego tak nie odbierałam, bo trudno by było, żeby było inaczej. Ale teraz się zastanawiam – jeśli byłam w Zimbabwe, to gdzie dokładnie wtedy byłam? Czym było, to co widziałam jako dorastająca dziewczyna? Co miało to wspólnego z „Hebanem” Kapuścińskiego? Ta książka bardzo mocno wpłynęła na moje życie, pisałam o niej pracę magisterską, wciągnęłam się w teorię postkolonialną i to znacząco zmieniło mój sposób myślenia o świecie. To dzięki niemu kocham do dziś reportaże bardziej niż jakiekolwiek powieści. Ale gdzie byłam wtedy? Co tak naprawdę widziałam? Nie wiem, na wspomnienia nakładają się zdjęcia, na to książki, a teraz sceny z filmu. Pamiętam dzieci, które nieśmiało uśmiechały się do aparatu, pewnie takich autobusów z turystami było tam codziennie kilkanaście. Pamiętam, że w środku czyjegoś domu były tylko kubki na wodę, koło od roweru, jakiś plakat na ścianie. Pamiętam też widok, który zapiera w piersiach dech i jest to spacerujące po buszu stado słoni. Nie pamiętam już, że śmierdzą, choć na pewno tak było, ale wiem, że były naprawdę piękne. Gdzie w takim razie byłam? Nie wiem. Zastanawiam się.

Do filmu samego w sobie wrócę na pewno, bo to doskonale uzupełnia się z pewnym dziełkiem Marcina K. Ale strasznie smutny był to film i teraz nie mam siły na te rozważania.

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET