Nie chce mi się pisać. Wolę oglądać, jak Robin Wright jako Claire odzyskuje podmiotowość i bez męża staje się zołzą na miarę swoich możliwości. Mam fajne życie, biegam sobie, kupuję tulipany w Biedronce, spędzam super weekendy z moim super chłopakiem albo w towarzystwie moich super przyjaciół.
Zmuszam się jednak, bo buzuje we mnie gniew. Tuż po lekturze „Zakaznego ciała. Historii męskiej obsesji” Diane Ducret wzięłam się za „Ginekologów” Jürgena Thorwalda i trudno mi powstrzymać dreszcze. To jednak nie przeziębienie, ale bezsilny gniew. Obie te książki, chociaż bardzo różnią się formą, to w swojej wymowie są bardzo podobne: pokazują cierpienia kobiet trwające przez wieki i trudno nie reagować wzburzeniem, kiedy uświadomimy sobie, że to wcale się nie skończyło i w niektórych miejscach świata trwa w najlepsze.
Na pierwszy ogień idzie książka Diane Ducret. „Zakazane ciało” to przede wszystkim historia maltretowania łechtaczki. Oczywiście po czasie możemy sobie mówić, że to, co nieznane, budzi ciekawość, i starać się jakoś usprawiedliwić tę obsesję, jak celnie nazwała to zjawisko autorka książki. Ja mam jednak wrażenie, że to, jak traktowano narządy rodne kobiety przy całej ówczesnej wiedzy – lub jej braku – na temat działania ludzkiego ciała, odzwierciedla przede wszystkim całą pogardę przez wieki okazywaną kobietom jako płci. Szowinizm i mizoginia, które radośnie hulają do dziś po świecie, to nie przypadek. To nasz spadek po przodkach. W historii spisanej przez Ducret kobiety rzadko pojawiają się w roli sprawczej – zazwyczaj są ofiarami działań mężczyzn.
Owszem, uwielbiam przywoływany przez autorkę mit o macicy krążącej po ciele czy o pochwie z rzędem ostrych ząbków, która odgryza penisy. To są wspaniałe opowieści, tak samo jak frywolna poezja poświęcona kobiecym pagórkom. Jednak nie jest przyjemna lektura, bo choć od czasu do czasu udaje się znaleźć chwilę oddechu w postaci anegdoty, to jednak jest to książka o cierpieniu.
Im bardziej się nią zagłębiamy, tym straszniej się robi: ilość łechtaczek, które padły ofiarą rzeźników na życzenie nawet nie mężczyzn, ale samych kobiet proszących o usunięcie tego, co czyni je wadliwymi, jest przerażająca. Zwłaszcza jeśli zdamy sobie sprawę, że „obrzezanie” żeńskich narządów wciąż trwa całym świecie w imię „tradycji”,. Słowo tradycja pojawia się kiedy mówimy o najbardziej prymitywnej w świecie chęć kontroli kobiecej seksualności, poprzez naznaczenia ciała tak, by na zawsze jakiejkolwiek dziewczynce, a potem dorosłej kobiecie nie przyszło do głowy czerpać radości z seksu. Ducret opisuje ciała kobiet jako pola walki, które służą do zdobywania, gwałcenia i naznaczania. Dzieci rodzące się z tych gwałtów i rozdarcie, jakie towarzyszy ich wychowywaniu. „Zakazane ciało” to wielowątkowa opowieść, w której znajdziemy także informacje o początkach ginekologii oraz położnictwa, a także o akuszerkach, które zbijały fortuny na przeprowadzaniu aborcji a potem szły na szafot.
W związku z tym pojawia się według mnie pewien zgrzyt. Po pierwsze ilość tematów i wątków jakie podejmuje autorka sprawia, że tak naprawdę książka się rozmywa. Nie byłam w stanie skupić się na pogodnych i frywolnych fragmentach, jak na przykład opowieść o wojnach fryzjerstwa łonowego i walki o możliwość portretowania łona przez wielkich artystów. Jednak obok znajdziemy historie tak tragiczne, pełne bólu i cierpienia, że trudno to jakoś wszystko ze sobą pogodzić. Śmieszne historie o pierwszych wibratorach obok opowieści o szydełku do wywoływania poronień. Jak dla mnie to za dużo. Rozumiem, że to pozycja popularnonaukowa, która ma edukować w lekki sposób, ale podczas lektury czułam poirytowanie. O ile wynalezienie podpasek jednorazowych i tamponów oraz inne ciekawostki historyczne są inspirujące, o tyle mam wrażenie, że autorka chwyciła kilka srok za ogon i przez to książka się rozmyła. Generalnie mogłaby się nazywać „Wszystko, co kojarzy się z waginą”.
Zachęcam jednak do lektury, bo to bardzo ciekawa książka i dobrze się ją czyta, a ja może po prostu nie lubię takiej formy. Podobnie mam często z amerykańskimi autorami, których skłonność do anegdociarstwa mnie szczerze mierzi. Nie potrafię tego dobrze ująć, ale jestem wyczulona na schematyczne budowanie narracji typu „od szczegółu do ogółu” i uważam, że czytelniczkom i czytelnikom należy się trochę więcej wysiłku autora.
A może tak naprawdę wkurza mnie nie styl, jakim została napisana ta książka, ale jej przerażająca aktualność? Wystarczy rozejrzeć się dokoła i poczytać codzienną prasę, by uświadomić sobie, że ta łechtaczkowa obsesja wciąż trwa. Zmieniają się narzędzia, ale walka o wiedzą wciąż trwa. Przeniosła się z sypialni do ministerstwa edukacji, gdzie ustala się programy edukacyjne. Ograniczanie dostępu do rzetelnej i naukowej wiedzy o tym, jak działa ludzkie ciało zarówno u kobiet jak i mężczyzn to według mnie wciąż ta sama walka o władzę. Bez rzetelnej wiedzy wciąż nie będziemy lepsi od ginekologów sprzed wieków, którzy po omacku przeprowadzali operacje na kolanach z zawiązanymi oczyma.
Egzemplarz do recenzji otrzymałam od Wydawnictwa Znak.
czwartek, 06 lipiec, 2017 o godzinie 10:16
Brzmi ciekawie. Trzeba koniecznie odwiedzić księgarnie.
czwartek, 06 lipiec, 2017 o godzinie 11:05
Bardzo polecam! Świetna lektura 🙂
sobota, 21 maj, 2016 o godzinie 09:36
Studiowalam etnologie więc temat obrzezania U kobiet jest mi dobrze znany. Zawsze dziwiło mnie że kobiety robią to własnym już nawet 10letnim córkom często w niezbyt higienicznych warunkach, ale jak sama pisałaś jest to chęć pozbycia się czegoś co czyni je gorszymi. Niestety praktyka ta zbiera żniwa w różnych krajach ze względu na brak odpowiedniej edukacji seksualnej i myślę ze jedynym sposobem na zmianę była by zmiana podejscia mężczyzn. Pozdrawiam
poniedziałek, 18 kwiecień, 2016 o godzinie 19:20
O, przypomniałaś mi, że chciałam tę książkę kupić, dzięki! Recenzja dodatkowo rozbudziła moją ciekawość 🙂 Swoją drogą, byłam właśnie w trakcie szperania po youtube i natknęłam się na tak antyfeministyczne treści, że chce mi się płakać. Nie mamy reprezentatywnego kanału feministycznego, a tylko tępą szyderę. Nie myślałaś o wypełnieniu tej luki? 🙁
wtorek, 29 marzec, 2016 o godzinie 19:49
Wiesz co wiedza na temat seksu czy ciała powinna wychodzić w pierwszej kolejności z domu, co wtedy kiedy nawet okres to w domu temat tabu ? .. ja dostając pierwszego okresu się popłakałam bo nie wiedziałam co mi się dzieje. Moja babcia milknie słysząc słowo ginekolog albo okres.. więc co tu wymagać od szkoły skoro rodzicom jest ciężko tłumaczyć. Wychowanie do życia w rodzinie to nic innego jak wolne lekcje, na biologii wszyscy się śmieją tak to pewnie wygląda do tej pory. Co do tej książki pierwszy raz słyszę i ciężko czytać nawet twoją recenzję. Zawsze kiedy słyszałam o obrzezaniu brały mnie ciary, że można tak komuś sprawić cierpienie ale i odmawiać przyjemności związanej z seksem to tak jakby kobieta nie musiała a nawet nie powinna jej odczuwać..
środa, 30 marzec, 2016 o godzinie 10:13
Polecam tę książkę, ale jeszcze bardziej „Ginekologów” Thornwalda, bo to jest dopiero lektura mrożąca krew w żyłach. Z tematem się trzeba oswajać, bo im więcej wiemy, tym lepiej możemy diagnozować otaczającą nas rzeczywistość. Pozdrawiam serdecznie!
środa, 23 marzec, 2016 o godzinie 20:55
Gdy mowa o edukacji, o konieczności przekazywania wiedzy na temat ludzkiego ciała, zwłaszcza działania narządów płciowych i ogólnie tzw. edukacji seksualnej… Gdy mowa o tym, że wiedza o seksie uchroni nas przed szowinizmem płciowym, pozwoli nam czerpać przyjemność z seksu i szanować się nawzajem, i tak dalej…
Wtedy coś mi zgrzyta, i to mocno.
Niby to prawda, ale nie tak oczywista.
Przecież te wszystkie seksistowskie mądrości ludowe pochodzą nie tylko z ust „prostego ludu”, ale przede wszystkim od autorytetów gazetowych, wymądrzających się na z ambon kościelnych i świeckich (niekoniecznie z przewagą tych pierwszych). Pochodzi ta wiedza potoczna również z prac naukowych, zwłaszcza tych starszych. Wielką karierę robią po gazetach i telewizjach konserwatywni guru od seksu. Tam swobodnie głoszą swoją „zdroworozsądkową” homofobię i seksizm.
Nie wiem, czy mój komentarz jest na temat, ale niech zostanie.
Napiszę przewrotnie: cieszę się, że jak ja uczyłem się w szkole, to NIE BYŁO obowiązkowej edukacji seksualnej. Nie żywię entuzjazmu do tego. Ten temat jest dla mnie z wielu różnych powodów drażliwy, a wątpię, żeby na takich lekcjach można było uniknąć choćby popłuczyn po wyżej nadmienionych mądrościach.
Nawet nie trzeba być kobietą, żeby ucierpieć…
piątek, 25 marzec, 2016 o godzinie 08:56
Bo to wszystko zalezy od tego, kto tę edukację prowadzi, kto przekazuje wiedzę. U nas ten temat w szkole zawsze kulał. Jestem w takim wieku, że ominęły mnie rzeczone lekcje, więc nie jestem w stanie powiedzieć z autopsji, co dokładnie było z nimi źle, ale nawet fakt, że to się nie nazywało u nas w kraju wychowaniem seksualnym, tylko przygotowaniem do życia w rodzinie, świadczy już o tym, że coś u podstaw z tą edukacją jest nie tak. Nie wiem ile prawdy jest w plotkach, jakoby zdarzało się, że te lekcje w niektorych szkołach prowadzili ci sami nauczyciele, którzy uczyli religii, ale pewnie i tak się zdarzało.
piątek, 25 marzec, 2016 o godzinie 09:38
U mnie w liceum i w gimnazjum zajęcia prowadziła katechetka, która głównie opowiadała nam o tym, że przepisała córki z przedszkola publicznego do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne, bo tam nie mogą rozbierać lalek. W LO to mój brat miał zajęcia z katechetką, która twierdziła, że od antykoncepcji rośnie rak pod kolanem. True story.
piątek, 25 marzec, 2016 o godzinie 09:40
Kusy, zgodzę się, że mamy niestety jakiś seksualny backlash i to, co czasami wygaduje szanowny Lew Starowicz woła o pomstę do bogini. Widzę jednak związek pomiędzy nierzetelną i nie opartą na biologii wiedzą przekazywaną w szkole podczas Wiedzy O Życiu w Rodzinie a tym, że tak łatwo kupujemy mass mediowy przekaz dotyczący seksualności. Im mniej wiemy tym łatwiej dajemy się zmanipulować. Owej manipulacji ulegają obie płcie, bo mężczyźni w przekazie medialnym dotyczącym seksu zaprawdę nie mają łatwego życia.
piątek, 25 marzec, 2016 o godzinie 13:56
Zgadzam się z treścią odpowiedzi, to jest złożony problem, narastający latami.
Oczywiście, brak edukacji w szkole nie rozwiąże problemu, zamiatanie pod dywan nie pomoże nigdy.
Myślę, że na takich lekcjach powinno być dużo treści dotyczących wolności osobistej, samoakceptacji, szacunku dla innych w dziedzinie seksualności, dużo wiedzy o niesamowitym bogactwie ludzkiej psychiki i ciała, i inne rzeczy poszerzające horyzonty i dające poczucie wolności.
Piszę o wolności, bo myślę, że to jest ważny problem w dziedzinie ciała i seksu – bo albo mamy tradycyjną pruderię, obrzydzenie dla rozmaitych „zboczeń”, albo przeciwnie – nakaz zdobywania doświadczeń jak znaczków do kolekcji i pogarda dla tych mniej obrotnych. Nie mówiąc o ludziach odbiegających od modelu z pisemek kobiecych czy męskich, bez różnicy (wiem, że upraszczam, celowo to robię).
Osobowe, indywidualne podejście do seksu, a nie przykrawanie ludzi do wzorca, czy raczej dwóch wzorców z góry ustalonych. To brzmi, paradoksalnie, trochę jak z katechizmu kościelnego.