Znów będą wakacje

0


To od początku. Lady powróciła z Walencji, gdzie było spoko, spoksik i wiadomix, ale jednak bez przesady. W końcu uwielbiam listopadowy syf za oknem i te wszystkie kolorowe liście, które wyglądają dobrze tylko we wrześniu (na co się już nie załapałam), a teraz przypominają o tym, że wszyscy kiedyś umrzemy i zgnijemy. Do takiej refleksji nie trzeba nawet Six feet under.
W oczekiwaniu na kilka istotnych elementów składających się na new life in Breslau, zapodałam sobie lekturkę, która przeniosła mnie w klimaty wakacyjne. Przede wszystkim muszę po raz kolejny się żachnąć, że ja oczywiście też miałam taki pomysł, tylko mnie wyprzedziła Jennie Dielemans. Łyknęłam więc Witajcie w raju, myśląc o własnych turystycznych grzeszkach.
Rodziciele mający od zawsze fioła na punkcie zwiedzania, byli na tyle życzliwi, że zabierali swe pociechy na zagraniczne wojaże. Cóż… marzenia moje spełniały się czasem, aż nazbyt eksperesowo. I tak oto pozaliczałam odpowiednie miejsca, ładnie i kolorowo opisane w owej książeczce. Trochę się dostaje backpackersom, trochę all inclusive, jest dużo o przyrodzie i lokalnej biedzie. Wszystko to zgrabnie ujęte. Jednakże książka ta nie jest wielką rewelacją, zwłaszcza, jeśli ktoś chce widzieć i rozumieć, to co dzieje się dookoła niego. Wszystko to co opisała autorka reportażu jest tak naprawdę na wyciągnięcie ręki, jeśli ktoś chce to widzieć. Sama mam parę smakowitych przykładów, jak choćby pan przewodnik w Tajlandii, który zachwalał usługi 12 Tajek, twierdząc, iż one chcą być prostytutkami, bo po prostu tak mają. Albo plaże dla miejscowych i dla turystów w Wenezuelii, przy czym ta pierwsza nie była plażą, a jedynie zatoką ogrodzoną murem, gdzie można było sobie popływać na oponie. Nie wspomnę tu o wioskach tzw. tubylców pod każdą szerokością geograficzną. W jednej z nich oburzyłam się, że Indianie znak Orinoko chodzą w tiszirtach. Skandal! Co więcej, kiedyś googlując objerzałam sobie zdjęcia z pewnego urokliwego miejsca, gdzie w hotelu mieszkał tapir, obok była dżungla, pod bungalowem płynęła Orinoko, a dziób do szklanki z sokiem wkładał tukan. Jakież było moje zdziwnie, gdy znalazłam tysiące takich samych zdjęć białych naiwniaków pływających z delfinami w owej dzikiej Orinoko. To, co miałobyć tylko moim/naszym doświadczeniem okazało się wyprodukowanym wspomnieniem skonsumowanym przez tylu innych turystów. Widziałam też, jak wygląda świat poza hotelem all inclusive na Karaibach, co wymagało niewielkiego wysiłku – wyjścia za bramę. To wszystko nie są jakieś strasznie tajne informacje, ale czasem warto je prześledzić. Książka ta to dobra okazja do zrewidowania własnych podróży. Ale z drugiej strony nie oceniam tych, którzy wybierają taki model podróżowania, jak all inclusive. Jak wiadomo, najbardziej lubimy to, co znamy. Nawet jeśli to obrazek z widokówki. Tymczasem poszukiwanie „autentyczności” jest po prostu inną formą wpisywania się w ten sam schemat. O. Bo dlaczego Indianie znad Orinoko mają chodzić w spódnicze z trawy, skoro w koszulce im wygodniej?

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET