Słyszałyście kiedyś o WenDo?
Pewnie nie.
Ja jeszcze do zeszłego tygodnia nie miałam o WenDo zielonego ani tym bardziej różowego pojęcia. Gdzieś kiedyś przeczytałam, już nie pamiętam gdzie, że to samoobrona dla kobiet i prychnęłam w głębi duszy. Właściwie nie wiem, co sobie wyobrażałam, ale na pewno nie to, czym było dla mnie kilka godzin spędzonych z WenDo.
Wszyscy zawsze podniecają się stosikiem sosnowych deseczek, które zerkają na uczestniczki spod ściany. Trudno się na nie nie gapić, skoro żadnej z obecnych na sali nie przychodzi do głowy iż rozbicie deseczki na pół jest w zasięgu jej możliwości. Trzeba to po prostu przeżyć i nie ma na to innej rady, jak tylko zapisać się na WenDo. Kurs organizowane są w wielu miastach polski zarówno dla dziewczynek jak
i dorosłych kobiet.
Mnie jednak o wiele bardziej podobało się coś, co nazywam wciąż nieodrobioną lekcją z asertywności. Zaznaczanie swoich granic to nie jest coś, czego się uczymy w trakcie dorstania. Bardzo nad tym boleję. Uczymy się obrony własnych granic w momencie kiedy zostaną naruszone. Ja sama po czasie dowiadywałam się, że kto robi coś czego sobie nie życzę dopiero po fakcie. Owszem, z czasem przychodzi doświadczenie w rozpoznawaniu pewnych typów zachowań, których żadna z nas nie toleruje. WenDo uczy, że można je opisać i zaznaczyć na wewnętrznej mapie zanim ktoś je sforsuje. Pokazuje nam to, co nieuświadomione, czyli granicę naszej intymnej strefy, dystans na jaki trzymamy innych ludzi aby czuć się komfortowo. Uczy mówić „NIE” głośno i z przepony, tak aby było słyszalne. Pokazuje również, że nasze „NIE” nie jest skierowane wbrew komuś tylko służy naszemu dobremu samopoczuciu i należy je szanować. Pokazuje, że odmowa to element komunikacji, który nie musi nieść ze sobą złości.
Na WenDo dowiecie się, że każda z nas ma siłę by złamać komuś nos. Że szpilka i obcas mogą pomóc w samoobronie, a nie w niej przeszkodzić. Że warto nosić pierścionki. Nie będę opisywać technik, bo warto iść na zajęcia i je poznać, tak po prostu i mieć szczęście nigdy z nich nie skorzystać.
Dla mnie dodatkową radością był fakt, iż zajęcia prowadziła Joanna Piotrkowska z Fundacji Feminoteka, którą podziwiam od lat. Ten rok jest jakiś przedziwnym pod względem spotykania osób, co do których nigdy bym nie przypuszczała, że będę mogła je spotkać. A jednak! Cieszy mnie to bardzo, a złamana deseczka służy za elegancki gadżet na biurku.
P.S. Trochę ściemniałam z tym, że nie podnieciła mnie deseczka. Absolutny wyraz szczęścia obrazuje zdjęcie poniżej.
wtorek, 18 sierpień, 2015 o godzinie 09:01
Biedna deseczka, nie dość, że płaska i lipna, to teraz jeszcze załamana (jakby wcześniej nie mogła się załamać, że taka płaska i lipna, albo jesionna!). Niemniej – gratulacje, doświadczenie przednie się domyślam, a obrona swoich granic rzecz pierwszorzędnej wagi, zawsze, bez względu czy ONI będą podstępnie prowokować pod przekaźnikiem w Gliwicach czy stosować bardziej wyrafinowane metody – moja granica jest moja, najmojsza i poza wszystkim innym, dla mnie najważniejsza!
wtorek, 18 sierpień, 2015 o godzinie 08:30
Moniko, nawet nie wiesz ile mamy w sobie siły. To tylko kwestia przełamania blokady i uwierz mi, że nic nie boli. 🙂 Uczestniczyłam w warsztatach z Joanną. Po nich, wraz z przełamaniem deseczki, poczułam przestrzeń do wypełniania nowym. Pozytywnym nowym. 😀
poniedziałek, 17 sierpień, 2015 o godzinie 22:43
Moja deska była pełna emocji i niedowierzania: pękła równo na pół a moja dłoń (w zasadzie pięść ) zupełnie tego nie odczuła! Ps manicure też przerwał 😉
poniedziałek, 17 sierpień, 2015 o godzinie 22:25
Moje dłonie by chyba nie wytrzymały 🙁 Boli nawet, gdy „otrę się” nimi o szufladę. Ale?… może? stan zagrożenia? hi hi… przecież mam czapkę niewidkę! E tam, to dla młodszych. Ale Joannę wielbię.
wtorek, 18 sierpień, 2015 o godzinie 10:40
Jasne, że by wytrzymały! Poza tym to nie dłonią walisz tylko mięśniem, o którym nawet nie wiesz, że go masz… Poza tym to jak ze wszystkimi barierami, czyli najpierw trzeba je pokonać w głowie! 🙂
Zróbmy wrocławskie warsztaty!!!