Polityka jako źródło cierpień albo… rozwiązań

1


Pisałam już kiedyś, że pewnie będę wracać do „Hot feminist” Polly Vernon, bo to była bardzo ciekawa, zaskakująca i inspirująca lektura. Na tyle trafne są pytania, które w niej padają, że o dziwo uda mi się je połączyć z refleksją ze spotkania bardzo różnych środowisk feministycznych.

Wczoraj byłam na Międzymiastówce Feministycznej we Wrocławiu i bardzo szczerze chcę pogratulować inicjatywy, która to bardzo mi się spodobała. W końcu mogłam zobaczyć na żywo działaczki z bardzo wielu organizacji i stowarzyszeń, które kojarzę, a nie miałam okazji poznać na żywo. Świetne spotkanie, dobra przestrzeń do budowania relacji i chylę czoła przed organizatorkami i organizatorami. Naprawdę wielkie brawa za pomysł, inicjatywę i organizację.

Pomimo to mam wiele pytań i kłębiących się refleksji. Skąd tutaj nawiązania do „Hot feminist”? Otóż to książka w której autorka zastanawia się nad tym, o czym teraz myślę. Co to znaczy być feministką? Czy jestem dobrą feministką? Czy robię to dobrze? A może można robić to inaczej? Czy w takim razie jeśli jesteśmy feministkami to czy potrafimy się porozumieć? Co nas łączy w tym wszystkim? Może tak naprawdę nic…? Czy chcę być częścią całości feministycznego ruchu w Polsce i czy w ogóle taki istnieje? A może są tak bardzo się różnimy, że nie ma to najmniejszego sensu? Nie znam odpowiedzi na wszystkie te pytania. Myślę, że jeśli ktoś deklaruje się jako feministka lub feminista to po prostu nim jest i niezależnie czy będzie to anarchistka ateistka czy katoliczka o poglądach neoliberalnych to każdej/każdemu jego feminizm. Znajdzie się miejsce dla każdego i każdej. To właściwie nie ma aż takiego znaczenia.

Co mnie wiele bardziej zastanowiło to odsuwanie się od polityki poszczególnych kolektywów, grup, NGOosów czy stowarzyszeń. Rozumiem, że nikt nie chce być wykorzystywany przez rozmaite partie, które raz na rok przypominają sobie o działalności stowarzyszeń i fundacji tuż przed Manifą, tylko po to by się przykleić i zrobić sobie fotkę. To wkurza i to naprawdę rozumiem. Czego nie rozumiem to faktu, że dla mnie jest czymś oczywistym, że bez feministek i feministów w polityce zasadniczo nic się nie zmieni. Owszem działające NGOsy oraz inne organizacje na skale lokalną mogą zdziałać trochę, ale nie zrobią wszystkiego. Bez wsparcia systemowego i bez reprezentacji w parlamencie ich praca będzie zawsze kroplą w morzu potrzeb i skazaniem się na bezustanną frustrację. Politykę rozumiem nie jako zwarcie panów w garniturach, ale jako ważne sprawy, które mają niebagatelny wpływ na nasze życie. Na Twoją emeryturę, na żłobek, na przedszkole, na to czy dostaniesz alimenty czy też nie. Polityka to stawka ZUS w prowadzeniu własnej działalności, pensja minimalna i kwota wolna od podatku. Polityka to wszystko co Cię otacza i dlatego trzeba mieć na nią wpływ.

Owszem można toczyć bekę z Kongresu Kobiet i śmiać się z prób kształtowania liderek, ale bez tych liderek i bez liderów nie będziemy mieć swojego głosu gdzieś tam na górze w parlamencie. Obśmiać jest łatwo, to nic nie kosztuje, ale jednak nie wydaje mi się by nagle gwałtownie załamał się system polityczny w Polsce i przekształcił się wciągu jednej nocy w niehierarchiczną strukturę, gdzie każda jednostka ma ważny i słyszalny głos, a świat pozbawiony struktur władzy przerodzi się w anarchistyczną utopię mlekiem i miodem płynącej samorządności.

Póki co wybieramy tych, którzy mają mówić naszym głosem i dobrze by było, aby rzeczywiście był to nasz głos. Zdaję sobie sprawę, że kwestia wejścia do polityki to nie jest łatwa decyzja. Wystawienie się na bezustanne bycie na świeczniku oraz ciągłe pretensje wyborców lub mediów lub też podkopywanie się wzajemnie we własnej partii to nie może być komfortowa sytuacja. Nie widzę jednak żeby wszyscy politycy i polityczki byli cynicznymi świniami. Wolę widzieć w nich ludzi. Fajnie jak od czasu do czasu skład parlamentu się odświeży, co możemy zrobić ja, Ty, Twoja babcia a już nie pies sąsiada. Tym bardziej nie Twój kot.

Piszę to wszystko, bo wkurza mnie odpędzanie się od polityki jak od brzęczącej muchy. Bez czynnego udziału w polityce możemy sobie wszystkie stać na mrozie przed sejmem i tuptać nóżkami i krzyczeć o aborcji, o migrantach i migrantkach, o dostępie do antykoncepcji lub edukacji seksualnej. Dopiero będąc w środku można liczyć na zmianę, bo nawet najlepszy, najbardziej skoordynowany zespół NGOsów nie zrobi tego co ustawa. Dlatego chcę napisać, że podziwiam te dziewczyny, które w to weszły i się zdecydowały. I te organizacje, które wiedzą, że siła tkwi w sprawnym lobbingu i nacisku na władzę, który ma spowodować, że to, czego się domagamy na ulicach w trakcie Manif stanie się obowiązującym prawem. Bez zaangażowanych polityczek i polityków nie byłoby ratyfikowania konwencji o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Owszem, wiele jeszcze zostało do zrobienia i naciskać trzeba nadal, ale absolutnie nie wierzę, że tej zmiany się da dokonać z zewnątrz. Według mnie trzeba być w środku. A moim obowiązkiem jest sprawić, aby w środku były osoby, które nie zawiodą.

quote-women-are-young-at-politics-but-they-are-old-at-suffering-soon-they-will-learn-that-nancy-astor-116-52-71

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET