Żałoba po niedzieli

0


W wannie z wrzątkiem, w kąpieli zaprawionej „Morfiną” odkrywam sekret fatalnych niedziel, jakie od pewnego czasu prześladują moje jestestwo.

Nie jest to kwestia klimatu. Zima nie jest dla mnie zła. To wszystko, co nastąpi zabrzmi jak banał, ale co mi tam.

Niedziela dzień święty powiadają. Sara raczej o tym nie wie. Nie tylko o potrzebie święcenia dnia świętego, ale i o tym, że spotkanie z nią na niedzielnej paelli na zawsze odmieni mój stosunek do niedziel. Sara jest na tapecie, bo wysłała mi swoje opowiadanko, z którego nie rozumiem połowy, co wzbudza moją ciekawość i zmusza do samodoskonalenia. W każdym razie, Sara prowadzi za sobą stado niewinnych jeszcze kaczuszek, idziemy, człapiemy za mamą Sarą, która prowadzi nas na niedzielny obiadek. Kulturalnie jest i miło. Niedzielny obiadek – paella, nawet dwie, ale kaczuszek jest dużo, wszystko zjemy. Smacznego. A po obiadku? Chodźmy, ach chodźmy na kawę, kawusię, kaweczkę. Do kawki może piwko? Może być. Kawka wypita, deserek zjedzony. Kaczuszki, jedna po drugiej odchodzą sobie. Do domów idą, które są domami tymczasowymi, studenckimi. Z Sarą zostajemy w barze, bo to jest miłość od pierwszego wejrzenia. Miłość mentorki i uczennicy. Stąd mi się to wszystko nasuwa, że się wtrącę, bo czytam „Morfinę” podkreślę dla efektu raz jeszcze, a tam jest dużo o Polsce, piciu i miłości. Pijemy więc piwko, choć pewnie wtedy Twardoch jeszcze nie planuje pisać „Morfiny”. Może planuje, kij z nim. My brniemy dalej, konwersacja nie ma sensu, ja jej nie rozumiem, ona mnie także nie. Nie przeszkadza nam to nic a nic. Tylko dajcie więcej piwka i krokiety, a do tego Camarón! Flamenquito y croquetas! Bar, barmani, bywalce coraz bardziej zdegustowani. Ale uczucie już się zawiązało i trwać będzie! W każdym razie nie o Sarę tu chodzi i o moją miłość do hiszpańskiego, którego Sara stała się mentorką. Bo hiszpańskiego chciałam uczyć się wcześniej jeszcze. Z Marysią się chciałyśmy uczyć, przychodził nawet do mnie taki chłopak, co też na Erasmusie był i nas chciał uczyć. A my mu się chowałyśmy i nie otwierałyśmy drzwi, potem pijąc kawkę i paląc fajeczki, bo byłyśmy już studentki, jak się patrzy. Ach, Marysiu, zrób mi proszę jeszcze kiedyś tej wątróbki ze śmietaną, bo się wzruszyłam. No dobra. Dlaczego więc niedziela? Bo w niedzielę trzeba odbyć trudne starcie z wizją poniedziałku. Najlepiej na słońcu, przy aluminiowym stoliku i krzesełko do pary aluminiowe wbija się w tyłek. W rzyć znaczy. Na stoliczku serwetka, na serwetce piwko. Zimne. W cienkiej szklance, małe, takie siki w sumie, ale zimne i małe. Jakiś tapas, oliwki, chipsy, cholera wie. Spokój, plac, świeże powietrze. Oddalamy poniedziałek, przedłużamy niedzielę. Tydzień kiedyś nadejdzie nowy, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś. Teraz, to my popijamy sobie cañas i nie mamy czasu myśleć o tym, co będzie. Teraz jest.

Teraz jest poniedziałek. Tak się składa, że styczniowy poniedziałek. W wannie musi być gorąca woda, bo inaczej nigdy nie przestanie być mi zimno. Z tego Twardocha, co o nim trzeci raz piszę, wycieka polskość. Pamiętam, jak mówiłam Sarze, że ja umiem pić, bo jestem Polką. Dumna byłam. Teraz jest mi zimno.

Katarzyna Barczyk
vel LADY PASZTET