Z perspektywy kury nioski: feminizm wysiedziany
Nie będzie lepszego czasu na pisanie. Mityczny spokój kobiecego pokoju wprost z opowiadań Virginii Woolf zakłóca wbijanie gwoździ mojego chłopaka. Kot się wprasza na kolana i kręci nieustająco, szukając swojego miejsca. A ja się waham od kilku dni.
Waham się, bo jako ofiara polskiego patriarchalnego modelu socjalizacji tak nie do końca wiem, czy mam o czym opowiedzieć. Czy to będzie ważne. A może nie będzie? Może jakaś inna osoba zrobi to lepiej? Więc czy jest sens się starać, skoro wiadomo, że sensu nie ma?
Myślę, że tego typu rozważania tkwią u podstawy naszego myślenia o sobie jako istotach, które nie mogą po prostu czegoś zrobić ot, tak. Mówiąc o istotach, mam na myśli kobiety. Tak, będę generalizować. Mam wrażenie, że kobiety potrzebują jakiegoś ważnego powodu, aby podejmować nawet najmniejsze decyzje. Nie mogą ich podjąć ot, tak sobie. Nie mogą same za siebie zdecydować i powiedzieć: „A w dupie was mam”.
Przed chwilą usiadłam przy komputer ze właśnie z takim zdaniem na ustach, a raczej na palcach. W sensie, że mam w dupie, czy to wyślę na konkurs, czy też nie. Czy to będzie odpowiednio dobre, czy może bardzo złe. Trudno, będzie moje. Tak, jak mój był ten czarny protest. Wyjęty z obrazów Grottgera zryw kobiet. Kobiety, łączcie się! W krótkiej chwili samoświadomości, że ktoś ma was w dupie, a właściwie ma w dupie nas, bo także i ja zaliczam się do tych kobiet. Ileż się trzeba było naczekać, aby stało się jasne dla nas wszystkich, że to wcale nie jest jakaś odległa historia rodem z książek science fiction.
W sumie można powiedzieć, że polskie feministki wysiadywały ten protest. Siedziały na tym jajku od lat, ono wciąż nie chciało pokazać, że żyje. Skorupa była twarda i nie miała ochoty pękać. Zapewne co poniektóre kompletnie straciły nadzieję. A tu pyk! Najpierw jedna mała szczelinka, a potem już poszło po całości. Obudziły się feministyczne pisklęta i z wielkim zdziwieniem przecierały oczy, że oto żyją w patriarchacie, a ten ma w dupie ich zdrowie i życie. I super. W sensie: super, że się obudziły, bo wcale nie musiało tak być.
Ja nie wierzyłam, że się obudzą. Kiedy zobaczyłam, że na facebookowej grupie mojego 15-tysięcznego miasteczka trwa dyskusja na temat zaostrzenia prawa antyaborcyjnego, to myślałam, że spadnę z krzesła. Byłam w szoku. Zaczęłam czytać komentarze i z wielkim zdziwieniem odkryłam, że trwa naparzanka pomiędzy jakże wielkodusznymi chłopcami, którzy każde chrome niemowlę przyjmą pod swój dach, a wkurwionymi dziewczętami, które po raz pierwszy w życiu artykułowały swój wybór. Poszłam po wino. Wróciłam z winem i doszłam do wniosku, że może tutaj oto na moich oczach pęka skorupka. Dołączyłam do argumentujących koleżanek i z zadowoleniem zauważyłam, że jest kilka rozsądnych głosów męskich. A potem poszłam spać, bo mnie znudziło gadanie z debilami.
Rano zaglądam, a tam wydarzenie na Facebooku, że będzie #CzarnyProtest w mojej miejscowości. Moja pierwsza myśl brzmiała: to będzie masakra. I już zawczasu zrobiło mi się przykro. Jakiekolwiek próby organizowania się społeczności innej niż faszyzująco-kibolska nie miały do tej pory miejsca w tym uroczym miasteczku. Przestraszyłam się, że to będzie kompletna klapa i że wszystkie te młode, ledwo co wyklute kurczaczki stracą w jednej chwili piórka i już nie będą chciały iść drogą Matki Kury-Feministki. Na razie postanowiłam pójść na demonstrację. Spodziewałam się, że w pubie, gdzie miała być zbiórka przed wyjściem na demo, będzie może jedna osoba. Albo dwie. Najwyżej trzy.
W poniedziałek 3 października 2016 roku padał deszcz. Pojechałam samochodem do rodzinnego miasta, gdzie znajduje się nasza firma, która zajmuje się wytwarzaniem żywności. Mój brat ogłosił, że wspiera #CzarnyProtest i że jeśli panie z załogi chcą iść do domu lub na protest, to jak najbardziej mogą wziąć wolne. Panie nie wiedzą, co to jest #CzarnyProtest. Na szczęście obok mnie stała Pani Agnieszka i to ona podejeła trud tłumaczeń. Lekka załamka na sam początek dnia. Piję kawę. A potem zebrałam się w sobie i pojechałam do tego nieszczęsnego pubu, gdzie mamy się spotkać. My, mroczne małomiasteczkowe konspiratorki.
Scena była dość filmowa. W środku knajpy siedziała jedna z protestujących. Weszłam ja i kilka ubranych na czarno pań. Zerknęłyśmy na siebie niewyraźnie, bo właściwie nie wiadomo, czy ktoś się ubrał na czarno tak po prostu, czy po to, by wyrazić poparcie. W pubie było dość dużo ludzi jak na tę porę dnia. W końcu to poniedziałek, nie powinno tu nikogo być. Moja koleżanka, Dagmara, która pracuje, jako operatorka filmowa w Los Angeles i dzięki temu nabyła pewnej amerykańskiej bezpośredniości, poszła do ubranych na czarno kobiet i po kolei się z nimi przywitała. Dołączam do niej, chociaż small talk to nie jest moją mocną stroną. Rozglądałam się po knajpie, ale żadnej twarzy z facebookowej dyskusji w niej nie było. Za to były inne twarze. Twarze pań około pięćdziesiątki, czy też, jak to się teraz ładne nazywa, pięćdziesiąt plus. I oczywiście kilka młodszych, ale nie za dużo. Usiadłyśmy przy największym stole i z początku gadka się nie kleiła. Oczywiście musiałyśmy sobie same przytakiwać i wymieniać się uwagami na temat koszmarnego projektu ustawy, ale co innego tak pisać, a co innego wypowiadać. A jednak wkrótce ta zamknięta do tej pory przestrzeń tematów politycznych otworzyła się i wszystkie zaczęły mówić to, co myślą. Wśród nieznanych mi twarzy odnalazłam mamę mojej koleżanki z liceum. Zaczęłyśmy rozmawiać i tak od słowa do słowa budowałyśmy nową sieć. Teraz modnie jest się sieciować. To się sieciowałyśmy w kwestii aborcji, o której do tej pory nie można było z nikim porozmawiać. Przyszła dziewczyna, którą kojarzyłam z liceum, ubrana na czarno, ze swoim dzieckiem w wózku. Przyszedł także nieznany mi do tej pory radny z naszego miasteczka, przesympatyczny. Zbieramy się powoli, jak krople wody za oknem i jest już nas około trzydzieściorga. Na próbę czytam swoje przemówienie, które przygotowałam na protest we Wrocławiu. Głos mi drży. Dagmara robi zdjęcia. Dostaję oklaski.
W końcu decydujemy się opuścić naszą bezpieczną kryjówkę i wyjść na miasto. Pokazać się światu. To będzie ta najodważniejsza część. Lał deszcz, ale my miałyśmy parasolki. Jeszcze nie wiedziałyśmy, że staną się symbolem naszego protestu. Z przedszkolnego przyzwyczajenia grupujemy się w pary i powoli idziemy na rynek. Pojawia się reporterka lokalnej gazety, robi nam zdjęcia i przeprowadza wywiady. My pod parasolkami idziemy przez lekko wymarłe miasto. Zamierzamy trochę pokrążyć i wzbudzić tyle zdziwienia, ile się da. Dagmara filmuje nasz parasolkowy marsz. Jesteśmy razem, po raz pierwszy od wielu lat czuję, że to nie banał. Każda chce opowiedzieć coś o sobie i o tym, dlaczego tu przyszła. Te nieznane mi dotąd panie to teraz moje bohaterki, bo wiem, ile kosztuje protest w małym mieście. Ile kosztuje feminizm w małym mieście. Ich odwaga mnie zainspirowała, dała mi siłę do działania i była uczuciem wręcz mistycznym. Byłam z nimi i byłam taka dumna, że jesteśmy razem. Jeden z najpiękniejszych deszczowych dni w moim życiu. A najlepsze było jeszcze przede mną.
Wzruszona i zmoknięta zgadałam się z nowo poznanym kolegą radnym i pojechaliśmy razem do Wrocławia, po drodze wstępując po mojego chłopaka. Demonstracja pod pręgierzem na rynku zaczynała się o 17.00. Jak zwykle nie udało się nam zdążyć na czas i minęło trochę czasu, zanim dostałam się pod sam pręgierz. W każdym razie największe wrażenie zrobiło na mnie to, że musiałam się pod ten pieprzony pręgierz przedzierać. Przede mną była czarna fala ludzi. Kobiet i mężczyzn. Kobiet było więcej, ale kiedy co rusz kogoś potrącałam ramieniem, mówiąc: „Przepraszam, ja mam teraz przemówienie”, zaskakiwała mnie ilość ludzi, którzy się stawili na tym proteście. Dopiero później dowiedziałam się, że było nas dwadzieścia tysięcy. To widać na zdjęciach. I widać było ze zbudowanej na szybko sceny, która przy pręgierzu wyrosła. W końcu udało mi się tam przedostać w mojej czarnej woalce, która jest pamiątką po nieżyjącej cioci-babci. Dostałam ją w ramach żartu, tak dla przebieranek. Mimo że była rekwizytem, to wpisywała się doskonale w to żałobne deszczowe popołudnie.
Weszłam na scenę i zaczęłam powoli czytać do mikrofonu swoje przemówienie. Pisałam je rano, wciąż nieprzekonana, że w ogóle się na cokolwiek przyda. Pisałam szczerze i od serca, że chciałabym mieć dzieci, ale nie w kraju, w którym o moim zdrowiu i życiu decyduje ktoś inny niż ja sama. Pisałam o tym, że się boję, bo gdy bardziej od medycyny interesuje nas religia, to nikt nie może czuć się bezpieczny. To były zwykłe słowa, proste i może nawet banalne, ale były ważne, jak się później okazało, nie tylko dla mnie. Nie wierzyłam w #CzarnyProtest, a jednak stałam się jego częścią. Kolejną wkurwioną dziewuchą, która dawała się oszukiwać, pozwalała na drobne matactwa i przymykała oczy, kiedy działa jej się „znośna” krzywda. Ale do czasu. Do czasu, kiedy wszystkie te drobnostki się skumulowały i powstał z tego tak wielki gniew, że nie dało się go zatrzymać.
Nie byłam w tym sama. Był pod sceną mój chłopak, moje przyjaciółki i przyjaciele. Ludzie, których nie znałam, chcieli porozmawiać. To była ta solidarność, o której kiedyś czytałam, że czasem przytrafia się jakiemuś pokoleniu. Tym razem przytrafiła się i mnie.
Niektóre z nas się boją, że ta energia się rozeszła. Obawiają się, że gniew się rozproszył i drugi taki zryw się nie uda. Tego nie wiemy, być może tak będzie. Ale ja wierzę, że feminizm się wykluł, stał się młodą kurką i nie da się go tak łatwo zamknąć do kurnika. Owszem, na co dzień jest niby tak jak zwykle. W końcu o każdej rewolucji się zapomina i zastępuje ją codzienność, ale jestem pewna, że coś drgnęło.
Ostatnio, kiedy wiele dziewuch z różnych miast planowało Ogólnopolski Strajk Kobiet, Mama zapytała mnie, czy coś wiem na temat tego, co się będzie działo w naszym mieście. Pytała, bo chciałaby się przejść z koleżanką, jeśli będzie jakaś demonstracja. I dlatego myślę, że Czarny Protest wciąż ma się dobrze. Kiełkuje w nas samych, dojrzewa i kiedyś na pewno da owoce… albo jajka.
Opowiadanie powstało w ramach Konkursu Mój Czarny Protest zorganizowanego przez Wielką Koalicję za Równością i Wyborem i zostało nagrodzone wyróżnieniem. Obecnie wszystkie 10 nagrodzonych prac jest tłumaczonych na angielski, trwają jeszcze prace redakcyjne. Wszystkie opowiadania ukażą się we wrześniu 2017.
Wkurza Cię obecna sytuacja? Nie podoba Ci się ograniczanie praw reprodukcyjnych? Chcesz dostępnej bez recepty antykoncepcji? Chcesz prawa do decydowania o tym, kiedy i z kim zechcesz mieć dziecko? Chcesz aby Twoje dzieci miały dostęp do rzetelnej wiedzy na temat seksu? Podpisz się pod projektem ustawy komitetu Ratujmy Kobiety, wejdź na stronę, pobierz listę i zacznij zbierać podpisy. Włącz się!
Korekta: Artur Jachacy.
Okładka wpisu: Fotografia Daniel Grodziński.
Portret: Beata Dębska